Fundacja Polonia-Ruthenia została powołana do życia, aby aktywnie zmieniać wielowymiarowy obraz relacji panujących między spadkobiercami dawnej Rzeczpospolitej. Przywołując łacińskie - nieużywane już dziś - nazwy interesujących nas terytoriów, pragniemy wrócić do tego momentu w historii, w którym słowo Rzeczpospolita zaczęło przybierać róże znaczenie dla poszczególnych grup zamieszkujących jej tereny. I chociaż w nazwie Fundacji odwołujemy się do dawnego pojęcia Rusinów, chcemy patrzeć na całość Kresów łącznie z Litwą i Łotwą. Naszym zadaniem jest redefinicja pojęcia Kresy, które samo w sobie jest odbiciem wielorakich sporów i pretensji, jakie na przestrzeni wielu lat wspólnej historii, prowadziły do swoistego braku porozumienia. Pierwszorzędnym celem Fundacji jest realne, nie zaś wyłącznie teoretyczne, przywrócenie idei jedności dawnej Rzeczpospolitej, w oparciu o starą zasadę kulturowej, etnicznej i religijnej (właściwie rozumianej) tolerancji, tak istotnej dla naszej ojczyzny w czasach jej największej potęgi.
Aby cele te mogły zostać zrealizowane, musimy odpowiedzieć na pytanie czym są Kresy dla Polaków, czym zaś dla samych ich współczesnych mieszkańców. Jest to zagadnienie kluczowe dla naszej Fundacji, gdyż właśnie na tym polu prowadzimy swoją aktywną działalność. Wszelkie aspekty historyczne i kulturowe, które wpływają na dzisiejszą recepcję pojęcia Kresy mają tu również ogromne znaczenie. Przyjrzyjmy się zatem tym kwestiom.
Pojęcie Kresów jest zarazem i piękne i nietrafne; niezastąpione i niefortunne. Nie można innym słowem objąć krainy wielokrotnie rozleglejszej i różnorodniejszej niż dzisiejsza Polska. Niekiedy zaczyna się ona już pod Augustowem, Białymstokiem czy Przemyślem... Gdzie się kończy? Smoleńsk? Zadnieprzańska Ukraina? Dawne Dzikie Pola? Siebierz i Newel? Poza nazwą Kresy nie ma żadnego innego pojęcia, które te terytoria i sentyment do nich łączyłyby w jednym słowie. Ale jednak to pojęcie mylące, bo określa coś granicznego i marginalnego, a tak o Kresach mówić nie można. Metafora obwarzanka ukuta przez marszałka Piłsudskiego próbuje te sprzeczności godzić, może więc trzeba ją wciąż powtarzać...
Kresy to nazwa własna obciążona pozytywnymi sentymentami i mitami - to kraina dzieciństwa naszej wspólnoty. Używając tego pojęcia mamy świadomość etnicznej różnorodności Kresów, a jednak wszyscy inni mieszkańcy tej krainy (poza nami oczywiście) nie znoszą tej nazwy. Choćbyśmy użyli jej z intencjonalną sympatią wobec Ukraińców, Białorusinów czy Litwinów to i tak napotkamy odrzucenie, bo któż chce być tylko czyimiś kresami?
Ten pojęciowy dysonans wynika ze zderzenia mitu i rzeczywistości. Nasze Kresy wciąż żyją, ale tylko w przestrzeni artystycznej; w powieściach Sienkiewicza lub Orzeszkowej, w wierszach Mickiewicza i Słowackiego, w pokrewnej literaturze przestrzeni malarstwa Józefa Brandta czy Napoleona Ordy. Jaka realna rzeczywistość wytrzyma zestawienie ze sztuką? Czy Zbaraż, Kiejdany i Kamieniec Podolski to dla nas dzisiaj obiekty w przestrzeni realnej? Czyż nie myślimy o nich tak, jak o Tolkienowskim Śródziemiu? A jeśli tak, to dlaczego? Jakie siły, kiedy i czy już na stałe, pozbawiły nas więzi z tym, co kiedyś było jednak realnością? Czy nie ma w tym również naszej winy? W świadomości potocznej (jeśli potoczna świadomość historii wciąż istnieje) nasza niepodległość na ponad sto lat została zlikwidowana pod koniec XVIII wieku - potem przyszła permanentna i jednorodna germanizacja i rusyfikacja. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Przez większość XIX wieku lwia część dawnej Rzeczpospolitej pozostawała pod panowaniem imperialnej Rosji. Zabór rosyjski był jednak wyraźnie podzielony na tę część, gdzie polskość była akceptowana i na Kresy właśnie, czy jak wtedy mówiono - Ziemie Zabrane. Poza tym nasze powstania wybuchały nie dlatego, że zabraniano nam mówić po polsku czy tańczyć mazura (arcyzdrajca major Płut był pierwszym mazurzystą w jegierskim pułku). Polsko-rosyjski konflikt wybuchł o ziemie nad Niemnem i za Bugiem. Z tych terenów polityczne tradycje Rzeczpospolitej były konsekwentnie, a niekiedy brutalnie rugowane. Wielką XIX-wieczną batalię o Kresy przegraliśmy. Pamięć o klęskach stała się ważnym elementem narodowej tożsamości, a włączająca się w tę walkę sztuka opisywała przedmiot zmagań, idealizując i odrealniając go. Te, z konieczności upraszczane wizje miały coraz mniej wspólnego z kresową rzeczywistością.
W realnym świecie, aby nie zginąć w nowoczesności przełomu XIX i XX wieku przedefiniowaliśmy pojęcie Polaka. Od tamtej pory zażądaliśmy od rodaków etnicznej jednorodności. Może gdyby nie ten fakt, to polskość byłaby tylko gasnącym echem umierającego sarmatyzmu, ale z drugiej strony ten model do Kresów zupełnie nie pasował. W latach 1918-1922 zapomnieliśmy, że Wilno to równorzędny partner Warszawy, a nie tylko stolica koronnego województwa. W niepamięć poszedł fakt, że halickie miasta i szczególnie wsie nie były nigdy Wschodnią Małopolską. Sami zarysowaliśmy konflikt i to nie z Moskwą o wolność, ale z dawnymi współbraćmi. Gdyby historia potoczyła się inaczej, to moglibyśmy wygrać. Moglibyśmy zachować wschodnie województwa mając pewnie jednak wyrzuty sumienia, bo metody utrzymania tych ziem nie mogłyby być czyste. Stało się jednak inaczej. Dziś ci z nas, którzy wciąż próbują myśleć historią, zamiast moralnego kaca mają (uzasadnione często) pretensje: za utraconą połowę kraju, za masakrę na Wołyniu, za "lituanizację" Wileńszczyzny. Na samych Kresach najchętniej odwiedzamy już tylko cmentarze i ruiny...
Na wschód od naszych granic znajduje się jednak materialna rzeczywistość, a nie tylko artystyczna wizja. Kresy to wyzwanie wciąż żywe. Czy kiedyś w podejściu kresowości chodziło tylko o ziemię i mury miast? Nie. Kresy to ludzie i to nie tylko żyjący tam wciąż Polacy. Kresy to uparty Żmudzin i upajający mit wolnego Kozaka. Brakuje nam ich potomków, a nie ich ziemi. Tylko czego właściwie chcemy? Z jednej strony pragniemy by nasi wschodni bracia uznali samych siebie za dzieci dawnej Rzeczpospolitej, a z drugiej strony, jeśli jakiś fragment naszej historii ulega ukrainizacji, białorutenizacji czy lituanizacji, to patrzymy na to z drwiącym uśmiechem... Kiedy ktoś wskazuje rusińskie (białoruskie lub ukraińskie) pochodzenie któregoś z magnackich rodów, to uważamy go za historycznego propagandystę. Kiedy Litwini odrzucają XIX-wieczną walkę o niepodległość, nie widząc w niej części własnej historii, to mówimy, że fałszują naukę. Gdy zaś przyjmują te zmagania jako część współczesnej litewskiej opowieści o przeszłości, to zarzucamy im, że podpisują się pod cudzym...
A my sami? Choć jesteśmy tak bardzo etnicznie jednorodni, to przecież często przypisujemy współcześnie rozumianą polskość prawosławnym czy unickim obywatelom I Rzeczpospolitej. Pragnienie innego spojrzenia na wschód dawnej Rzeczypospolitej powołało fundację Polonia-Ruthenia. Odwołując się do łacińskich pojęć, pragniemy cofnąć się do tego momentu w historii, w którym coś poszło nie tak. Jestem przekonany o tym, że narody zamieszkujące rozległe ziemie między Bałtykiem a Morzem Czarnym, pomiędzy wielkimi siłami na Zachodzie i Wschodzie, są skazane na bliską współpracę. Jeśli nie, to czeka je marginalizacja i upadek do roli imperialnej peryferii ze wszystkimi tego smutnymi konsekwencjami. W moim mniemaniu narracja historyczna, która do tej pory tę współpracę utrudnia, powinna - po odpowiedniej korekcie - stać się owej współpracy podstawą. Jest to jednak także coś więcej. To wypełnianie testamentu przeszłości i to nie tylko tej XIX-wiecznej. Ale wszystko to jest już kwestią indywidualnego wyboru, czy w ogóle mamy ochotę ten testament wypełniać...
Robert Czyżewski
Organizacja polsko-ukraińskich konferencji nauczycielskich, wystaw tematycznych oraz inwentaryzacja obiektów historycznych.
Fundacja Polonia-Ruthenia
ul. Jodłowa 22, 05-091 Ząbki
KRS 0000328537, REGON 141823672, NIP 1251587730
Numer konta (BZ WBK S.A.): 24109018410000000115954019
e-mail: rada@polonia-ruthenia.pl
Facebook: facebook.com/Polonia.Ruthenia